Na początku 1798 roku Tadeusz Kościuszko miał okazję poznać indiańskiego wodza, który przyjechał do Filadelfii, by wziąć udział w celebracji 66. urodzin Waszyngtona. Przy tej okazji wódz zamierzał uzyskać od białych Amerykanów zgodę na wytyczenie linii demarkacyjnej dla ziem indiańskich oraz zakaz wwożenia tam alkoholu. Sympatyzujący z przedstawicielami wszelkich uciśnionych ludów Polak szybko zaskarbił sobie szacunek Indianina i został przezeń obdarowany tomahawkiem. W zamian oddał swoje okulary. „Dałeś mi nowe oczy!” – zawołał uradowany wódz. Wymowa nazwiska „Kościuszko” sprawiała mu problemy, podobnie jak Polakom imię „Mishikinakwa”. Indianin mówił o Naczelniku „Koczo”, sam zaś znany był wśród białych jako Mały Żółw. Nazwę plemienia, któremu przewodził, każdy Amerykanin wymówi jednak bez problemu: „Miami”.
To jeden z wielu przypadków, w których nazwa geograficzna amerykańskiej rzeki, wioski czy hrabstwa przypomina o Indianach. Iowa, Missouri, Manhattan, Omaha, Ottawa – te słowa nie pochodzą z języka angielskiego, lecz są nazwami plemion, dla których licznie napływający do Ameryki biali osadnicy stali się śmiertelnym zagrożeniem. Populacja Indian Iowa w ciągu 50 lat spadła o jedną trzecią, bo nie byli odporni na przywleczoną przez nowo przybyłych ospę. Jeszcze szybciej ginęli wskutek nieznanych wcześniej chorób i toczonych z białymi nierównych wojen Indianie Missouri. Próby dostosowania się do nowych warunków niewiele dawały: Czirokezi zmienili tryb życia ze zbieracko-łowieckiego na osiadły, przyjęli konstytucję, przetłumaczyli na swój język Biblię, zaakceptowali mieszane małżeństwa, a i tak musieli powędrować Szlakiem Łez.
Była to trasa przymusowej deportacji Indian – przede wszystkim Czirokezów – zajmujących tereny, na które zamierzano sprowadzić białych osadników. Wyjątkowo trudne warunki pogodowe i nietroszczenie się przez wojsko o los deportowanych doprowadziły do śmierci tysięcy przesiedleńców. Los tych, którzy przeżyli, był również niewesoły – aż do 1924 roku nie przyznawano im nawet statusu obywateli Stanów Zjednoczonych. W roku 1890 większość plemion indiańskich żyła na terenie rezerwatów.
Rezerwaty Indian istnieją zresztą do dziś, choć inaczej uzasadnia się ich istnienie. Dawniej miały służyć sprawowaniu kontroli nad „dzikimi plemionami”, dziś – ochronie mniejszości. Indianie ze Stanów Zjednoczonych żyjący w rezerwatach mają odrębne sądownictwo i szkolnictwo, przysługują im też zwolnienia podatkowe. W założeniu miała to być rekompensata za długie lata prześladowań, rzeczywistość jednak skrzeczy: ulgi podatkowe sprawiły, że niektóre rezerwaty kojarzone są głównie z kasynami, co sprzyja rozwojowi przestępczości zorganizowanej i uzależnieniu od hazardu. Częstym problemem jest też uzależnienie od używek, które tak niepokoiło Małego Żółwia: nie brak rezerwatów, które za jedyny ratunek przed tą plagą uznały wprowadzenie prohibicji. Nierzadko w szpony hazardu i alkoholu pcha Indian z rezerwatów bezrobocie, utrzymujące się tam na wysokim poziomie.
Co zatem sprawia, że wielu Indian świadomie wybiera dziś życie w rezerwacie? Przede wszystkim przywiązanie do kultury plemiennej. Indiańskie stroje, tańce, wierzenia, obrzędy nie są tu egzotyką, sąsiedzi wspólnie pracują nad odrodzeniem dziedzictwa, z którym historia obeszła się tak brutalnie. Czasem zdarza się im nawet przesadzić w zapale: przykładem Taniec Słońca, brutalny rytuał inicjacyjny Indian prerii, który z chłopca miał uczynić wojownika. Obecnie praktykowany bywa także przez Indian należących do plemion, które nie znały tego obyczaju, pochodzących ze wschodniego wybrzeża. Złośliwi twierdzą, że wynika to z chęci przyciągnięcia turystów, ale można wskazać i inne przyczyny. Przedstawiciele różnych szczepów indiańskich, niegdyś często sobie wrodzy, obecnie doceniają siłę solidarności i wspólnoty. Kultura Czejenów stała się kulturą wszystkich Indian.
Marta Słomińska