„Dobrze mówić po polsku potrafi każdy, komu na tym naprawdę zależy” – twierdził Witold Doroszewski. W latach 60. i 70. XX wieku dla tych, którym na wzorcowej polszczyźnie zależało szczególnie, właśnie Doroszewski był autorytetem przesądzającym o poprawności wybranych słów czy wyrażeń. Czytano jego zbiór porad językowych „O kulturę słowa”, słuchano pogadanek radiowych, słono płacono za wydany w skromnym nakładzie „Słownik języka polskiego”. Czym Doroszewski tak imponował Polakom?
Po pierwsze wszechstronnością. Nie zawężał swojego zainteresowania polszczyzną tylko do wybranych dziedzin: zajmował się gramatyką opisową, słowotwórstwem, fonetyką, semantyką, leksykologią, był twórcą warszawskiej szkoły dialektologicznej, uczestniczył w międzynarodowych kongresach slawistycznych. Po drugie szczęśliwie łączył umiłowanie szczegółowej analizy z talentem do syntezy. Dość przytoczyć dane na temat słynnego słownika Doroszewskiego: pracujący nad tym dziełem zespół przygotował sześć i pół miliona fiszek, z których stworzył sto dwadzieścia pięć tysięcy haseł. Wyzwaniem było tu zarówno zebranie gigantycznego materiału, jak i wydestylowanie z niego najpotrzebniejszych wiadomości. Doroszewskiemu zależało, by nowy słownik miał walory praktyczne, był przydatny dla wszystkich i pomagał rozstrzygać wątpliwości językowe.
Podkreślał, że nie zamieszczono w słowniku „formacji tzw. potencjalnych”, nieużywanych. Poszczególne hasła uzupełnione były licznymi cytatami, podanymi z wyjątkową dokładnością: prócz nazwisk autorów dzieł, z których pochodziły, podawano także tytuły książek, daty ich wydania, nawet numery stron. Zarzucano Doroszewskiemu, że za mało jest w jego słowniku wyrażeń nowych: rzeczywiście, dziś przeglądającego to dzieło uderza mnogość określeń bardzo staroświeckich. Dawno przestaliśmy używać takich określeń jak „wdzierca”, „uwielbiciel”, „nartnik” czy „szubrawczyna”. Stanowią one jednak o oryginalnym wdzięku słownika Doroszewskiego i jego dużej wartości historycznej oraz literackiej. Tu w haśle „niebo” nie znajdziemy tylko suchej definicji „firmament”, lecz także informację, że jest ono „w dzień bezchmurny koloru niebieskiego, w pogodną noc – gwiaździste”.
Wyczerpujące informacje z domieszką poezji i refleksji nad światem znajdziemy także w innym ciekawym dziele Doroszewskiego: kwestionariuszach do badań słownictwa. Pomagały one zdobywać wiedzę o leksyce ludowej, której Doroszewski nie uważał jedynie za ciekawostkę dla badaczy, relikt przeszłości. Zauważył, że znajomość słownictwa, fleksji i fonetyki ludowej pozwala przewidzieć zmiany, które dopiero będą zachodzić w języku ogólnym (jak choćby zanik samogłosek nosowych). Kwestionariusze irytowały niekiedy indagowanych mieszkańców wsi, którzy uważali za nonsens udzielanie setek odpowiedzi na pytania w rodzaju: „Jak się nazywa ta część ciała, do której idzie połknięty pokarm?”. Pytano też o „przyrząd do golenia”, „dziecko, któremu umarła matka, a ojciec żyje”, owada znanego z tego, że „gryzie w nocy i śmierdzi, gdy się go rozgniecie”, świnię mającą pierwszy raz prosięta.
Gdzie tu poezja i refleksja? Współczesnego czytelnika wychowanego w mieście raczej zaskoczy określenie dziecka mającego tylko ojca jako „półsieroty”, a tego, któremu ojciec zmarł, matka zaś żyje, mianem „sieroty”. Obecnie to utrata matki uchodzi za bardziej znaczącą w życiu dziecka. Z kolei dziewczyna mająca dziecko nieślubne to intrygująco brzmiąca „zawitka” lub „przeskoczka”. Czy dlatego, że „przeskoczyła” etap małżeństwa i z jego pominięciem została matką? Na leksyce zresztą nie koniec. Pytania o słownictwo przeplatają się z dociekaniami zahaczającymi o kwestie etnograficzne: „Jakie rośliny używane są w lecznictwie i na jakie choroby są skuteczne?”, „Po czym poznajecie, że będzie duży wiatr?”. Zapewne najczęściej odpowiadano, że po wyglądzie nieba. W dzień bezchmurny – koloru niebieskiego, w pogodną noc – gwiaździstego.
Marta Słomińska