Szpitale więzienne na Pawiaku 1939–1944

  „Sumienie lekarskie i zasady deontologii kłóciły się wielokrotnie z wymaganiami życia i konspiracji. Powstawały konflikty i zagadnienia nie do rozwiązania, które jednak rozwiązane być musiały” – tak chirurg Felicjan Loth wspominał czasy okupacji hitlerowskiej, kiedy pracował jako lekarz na Pawiaku, funkcjonującym wówczas jako więzienie gestapo. Personel szpitali Pawiaka rekrutował się zarówno z lekarzy zwanych „wolnościowymi”, jak i więźniów. Tym drugim Niemcy nie ufali: żywili słuszne podejrzenia, że pełnią podwójną rolę lekarzy i konspiratorów. Potrzebowali jednak ich pomocy, choćby po to, by utrzymać przy życiu brutalnie przesłuchiwanych więźniów politycznych, którzy po śmierci nie mogliby już udzielić żadnych informacji. Łatwo zrozumieć, jakie męki sumienia przeżywać musiał lekarz przywracający człowieka do zdrowia po to, by ten mógł być dalej torturowany.

   Sytuacja stawała się szczególnie dramatyczna, gdy katowany więzień postanawiał odebrać sobie życie. Co robić w takiej sytuacji: pozwolić mu umrzeć, a tym samym ocalić od dalszych męczarni (i ewentualnie uratować ludzi, których mógłby wydać na torturach), czy dochować przysięgi Hipokratesa i walczyć o życie desperata? Lekarze z Pawiaka zdecydowali, że pozostaną wierni swojemu powołaniu. Odratowali więc Kazimierza Stamirowskiego, który podciął sobie żyły kawałkiem rozbitej szyby, i nastoletnią Marię Mackiewicz, po samobójczej śmierci matki usiłującą pójść w jej ślady. Niedoszli samobójcy trafili do obozów koncentracyjnych. Stamirowski został tam rozstrzelany za organizację konspiracji, ale Maria wojnę przeżyła. Jej historia mogła podtrzymać na duchu lekarzy zadających sobie pytanie o sens ratowania samobójców z Pawiaka.

   Nie zawsze jednak personel szpitali Pawiaka postępował w myśl zasad Hipokratesa. Nad zasadą „Przede wszystkim nie szkodzić”, której autorstwo przypisuje mu tradycja, trzeba było przejść do porządku dziennego, paradoksalnie bowiem nieraz udawało się uratować pacjenta dzięki zarażeniu go tyfusem. Niemcy panicznie bali się tej choroby, a kwarantanna natychmiast dezorganizowała ich pracę: zarażonych nie zabierano na kolejne brutalne przesłuchania, byli odizolowani od pozostałych więźniów, a wachmajstrzy omijali ich szerokim łukiem. Ułatwiało to ucieczkę. W ten sposób mury Pawiaka opuścił między innymi Stanisław Miedza-Tomaszewski: trafił na oddział zakaźny, po czym udał atak wyrostka robaczkowego, a lekarze upozorowali operację i oznajmili gestapowcom, że pacjent jej nie przeżył. Do szpitala podrzucono ciało zmarłego w tym czasie więźnia, a Miedza-Tomaszewski zbiegł.

   Pomysłowość lekarzy z Pawiaka zdawała się nieograniczona. Dzięki niej skutecznie przemycano do więzienia żywność, lekarstwa (więźniowie mogli je otrzymać choćby przy okazji kontroli sanitarnej: sprawdzano, czy nie mają wszy, a pigułki chowano we włosach), listy (borowanie zęba nie obywało się bez hałasu, więc dentystka mogła niezauważenie szepnąć pacjentowi słówko o grypsie, który ukryła w plombie). Każde niedopatrzenie ze strony Niemców stwarzało okazję do konspiracji. Zauważono na przykład, że esesman kontrolujący trafiające do szpitala leki nie zna łaciny, odtąd więc na etykietach lekarstw umieszczano grypsy pisane w tym języku. Zaangażowani w konspirację lekarze dochowywali przy tym ostrożności tak wielkiej, że żadnego z nich nie zdołano przyłapać na gorącym uczynku. Gestapowcy wymyślali im od „Spitalbande” czy „Konspirationsklike”, ale na tym musieli poprzestać.

   Między 1939 a 1945 rokiem lekarze z Pawiaka wykonali około 299 000 zabiegów i operacji, przyjęli 25 porodów, udzielili 40 000 porad dentystycznych i 76 000 ambulatoryjnych. Równie cenne jak ich umiejętności zawodowe były jednak kompetencje innego rodzaju. „Zamiast czarnych mundurów otoczyły mnie białe fartuchy” – wspominała po latach Maria Horodyska – „i jak z zaświatów dotarł do mnie cichy szept: »Nie bój się, dziecinko, teraz jesteś już między swoimi. Wydobyli coś z ciebie? Kogo trzeba uprzedzić, podaj adresy«”.

Marta Słomińska

Dodaj komentarz