Przypadek francuskiego malarza Gustave’a Courbeta dowodzi, że aby uchodzić za skandalistę, wystarczy być realistą. Artysta ten malował świat takim, jakim go widział i odczuwał: ani nie idealizował natury, ani nie ukazywał jej w sposób karykaturalny. Nie dzielił też tematów malarskich na lepsze i gorsze. Praca kamieniarza, wiejski pogrzeb, pstrąg na haczyku, kobiece genitalia, wzburzone morze – wszystko to było dla Courbeta warte płótna. Niestety współcześni malarza byli odmiennego zdania.
Szczególnie ostro zaatakowano obraz zatytułowany „Kąpiące się”, wystawiony na Salonie w roku 1853. Nie wisiał tam długo, bo po kilku dniach policja nakazała usunięcie go z wystawy. Dziś dzieło nie wydaje się szczególnie szokujące: przedstawia dwie chłopki, z których jedna, półnaga, wychodzi z kąpieli, a druga dopiero ściąga pończochy. Obie wykonują przy tym patetyczne gesty, kojarzące się z malowidłami historycznymi lub mitologicznymi. I na tym właśnie polegał problem: gdyby na miejscu wieśniaczek była naga bogini o ciele bez skazy, publiczność biłaby brawo. Naturalistycznie ukazane ciało zwykłej chłopki budziło jednak niesmak, zwłaszcza w połączeniu z emfatyczną gestykulacją. Obraz krytykowali nawet malarze, w tym Delacroix, który zarzucił „Kąpiącym się” „prostackość form”. Cesarzowa Eugenia miała podobno nazwać bohaterkę płótna „perszeronem”.
Courbet nie przejął się tym zbytnio. Gdy w 1855 roku komisja odrzuciła większość płócien, które chciał zaprezentować na Wystawie Światowej, wzniósł własny pawilon. Wystawił tam 40 swoich dzieł, w tym obraz zatytułowany „Prawdziwa alegoria sumująca siedem lat mojego artystycznego i duchowego życia”, dziś bardziej znany jako „Pracownia artysty”. Niezwykłe to płótno: choć przedstawia jedynie realne postaci i przedmioty, jest nasycone symboliką. Courbet sportretował siebie samego, pochłoniętego malowaniem obrazu, otoczonego przez tłum ludzi, którzy odcisnęli piętno na życiu artysty. W atelier Courbeta spotykają się bogaty mecenas sztuki Bruyas i ubogi robotnik, poeta Baudelaire i polityk Proudhon, ksiądz i weteran Rewolucji Francuskiej. Naga kobieta jest modelką artysty, ale i symbolem jego natchnienia; podobnie czaszka i sztylet nie są tylko malarskimi rekwizytami porzuconymi w zagraconej pracowni. Courbet namalował zagadkę i zaprosił widza do jej rozwiązania.
Nieraz jeszcze miał portretować znajomych, nie schlebiając przy tym modelom. Bohaterka płótna „Jo, piękna Irlandka” (czyli Joanna Hiffernan) zachwyca gęstymi, tycjanowskimi lokami, ale rysy ma dalekie od klasycznych, cerę zaczerwienioną, a wyraz twarzy zdradza nerwowe napięcie: jakby Jo pytała trzymanego w dłoni lusterka, czy tytuł obrazu na pewno jest adekwatny. Niedoskonałe modelki Courbeta, z ich zaspanymi spojrzeniami i ociężałymi ciałami, mają jednak w sobie leniwą zmysłowość, która rozgrzewała współczesnych malarza do białości. Jak choćby „Panienki znad Sekwany”, odpoczywające na łonie natury, które niezdrowo podekscytowały Pierre-Josepha Proudhona („Uciekajcie, jeśli miła wam wasza wolność, wasza ludzka godność, jeśli nie chcecie, by te istoty przemieniły was w zwierzę”).
Zachowało się wiele autoportretów Courbeta: tłumaczył, że ciekawi go dokumentowanie zmian. Zapewne podobny cel przyświecał mu, gdy tworzył cykl obrazów olejnych zatytułowany „Fala”. Widzimy na nich zachmurzone normandzkie niebo i wzburzone morze: czasem błękitne fale kołyszą się w lekkim tańcu, innym razem są gniewne, groźne i granatowoczarne, przypominają ośnieżone górskie szczyty. Uosabiają piękno, siłę i nieprzewidywalność natury, są hymnem na cześć wolności. Wkrótce malarz miał ją utracić: za doprowadzenie do obalenia kolumny Vendôme Courbeta ukarano więzieniem, konfiskatą obrazów i gigantyczną karą finansową, przed którą uciekł do Szwajcarii. Zamiast nieokiełznanego morza zaczął tam malować złowione na wędkę, broczące krwią pstrągi: ostatnie, symboliczne autoportrety zniszczonego artysty, któremu zostały cztery lata życia.
Marta Słomińska