Jean-Baptiste-Camille Corot

   „Ten malarz nieba, drzew, śpiącej wody, który jest przede wszystkim poetą światła i jego przygaszonych brzmień, podchwytuje harmonie ukryte w spokojnym domowym wnętrzu, […] w delikatnych twarzach kobiet” – tak francuski historyk sztuki Henri Focillon zachwycał się dorobkiem artystycznym swego rodaka Camille’a Corota. Malarstwo tego artysty idealnie wpisuje się w definicję słowa „nastrojowy”: liryczne pejzaże i intymne portrety Corota mają wspólną, kontemplacyjną nutę, odwołują się do wrażliwości widza, a jednocześnie emanują spokojem. Oto przykład malarstwa realistycznego, które zdaje się mieć więcej wspólnego z poezją niż z prozą.

   Z prozą życia artysta też nie miał wiele do czynienia. Urodził się w zamożnej rodzinie, a jego ojciec – choć nie był zachwycony, gdy syn oznajmił, że woli malować obrazy niż robić karierę w kupiectwie – wspierał Camille’a finansowo. Corot nie musiał szukać dodatkowych źródeł utrzymania, nie założył też rodziny, mógł zatem całkowicie poświęcić się sztuce. Stać go było na zagraniczne wojaże: z Włoch przywiózł kilkaset rysunków i obrazów, między innymi piękny widok weneckiej Piazzetty San Marco (ok. 1835–1845). Miał poczucie uprzywilejowania, przez co uważał się za szczególnie zobowiązanego do spieszenia z pomocą potrzebującym. Wspierał artystów początkujących i niezamożnych, a nawet tych… kopiujących jego obrazy. By uratować pewnego fałszerza przed więzieniem, podpisał jego malowidło swoim nazwiskiem. Odtąd był to już autentyczny Corot.

   Nie wszystkie jego obrazy łatwo zdobywały serca publiczności. Klasyczne pejzaże, takie jak „Most w Narni” („czarująca tajemnica lasów, skał, ziemi skąpanej w przezroczystym świetle” – wzdychał Focillon) trafiały w gust epoki, ale już „Koncert” z 1857 roku wyszydzono. Malarz chciał złożyć tym obrazem hołd dwóm swoim miłościom: pejzażowi wiejskiemu i muzyce. Dziewiętnastowieczna publika miała niestety swoje zdanie na temat tego, jakie wątki można w malarstwie swobodnie łączyć bez okrywania się śmiesznością. Corot nie bał się jednak krytyki: w jego notatniku czytamy, że artysta nie powinien „zniechęcać się zarzutami, które mogą spaść na dzieła; musi być uzbrojony mocnym przekonaniem, które pozwoli mu iść prosto przed siebie, nie lękając się żadnych przeszkód”.

   W miarę upływu lat malarski realizm Corota coraz częściej flirtował z romantyzmem. Widać to na jednym z najsłynniejszych płócien malarza, zatytułowanym „Wspomnienie z Mortefontaine”. Przedstawia ono idylliczny krajobraz: o poranku kobieta z dwójką dzieci zbierają kwiaty i zrywają brzozowe gałązki nad brzegiem jeziora. Krytyk sztuki Pierre Courthion zauważył, że w sztuce Corota wszystko „zwraca się ku światłu, jak ku światłu zwraca się kwiat na łodydze”. „Wspomnienie z Mortefontaine” to piękna ilustracja tego stwierdzenia. Wspinające się na palce postaci, łagodnie pochylone drzewa, lśniąca tafla jeziora – wszystko i wszyscy zdają się lgnąć do miękkiego, rozproszonego, delikatnego światła, opromieniającego rozmyte, pastelowe barwy sielankowego świata, w którym czas się zatrzymał. Właśnie takie obrazy utorowały drogę sztuce impresjonizmu.

   Późne malarstwo Corota to także subtelne portrety samotnych, pogrążonych w zadumie kobiet. Namalował ich wiele, ale szerokiej publiczności pokazał tylko jedną: „Czytającą” z 1869. Na tle zachmurzonego nieba pochłonięta lekturą dziewczyna garbi się nad książką. Zaprowadzona przez jej autora do innego świata, znieruchomiała w skupieniu, może przypominać bohaterki obrazów Vermeera. Zwracający uwagę na to podobieństwo historyk i krytyk sztuki Paul Jamot zaznaczył jednak, że „Corot ma mniej bezbłędnej doskonałości, ale więcej ludzkości i poezji”. Dziewczęta Vermeera wahały się między pokusą a obawą przed wiecznym potępieniem. Dziewczęta Corota malował artysta, który orzekł, że jeśli Bóg jest nieskończenie dobry, to niepodobna, by wszystkiego „nie przebaczył prędzej czy później”.

Marta Słomińska

Dodaj komentarz