W XIX wieku nie przykładano się zanadto do spisów powszechnych. Badania dotyczące narodowości ludzi zamieszkujących dane tereny miały przeważnie mały zasięg: w Rosji przed I wojną światową sporządzono tylko jeden tzw. spis generalny, dość zresztą bałamutny (np. Ukraińcy oraz Białorusini byli w nim wymienieni jako „rosyjskie szczepy”, a ludność polską zamieszkującą zachodnie gubernie z założenia uznano za napływową i mniejszościową). Kolejne stulecie miało wyglądać inaczej. Szczególnie państwa, które zdołały po I wojnie światowej wybić się na niepodległość, głosiły, że oto skończyła się epoka zafałszowanych spisów imperialnych. Spisy powstające w Polsce, Czechosłowacji czy na Węgrzech miały pokazać prawdziwą narodowościową i językową strukturę ludności w tych krajach. Rzeczywistość szybko zweryfikowała takie zapowiedzi.
Po pierwsze: dane fałszowano. O regiony takie jak Szlezwik, Karyntia czy Górny Śląsk rywalizowały zwaśnione państwa, których przedstawiciele nie cofali się przed oszustwem, byle wykazać, że sporne tereny należą się właśnie ich krajom. Zarówno polskie, jak i niemieckie spisy ludności śląskiej były całkowicie niewiarygodne: Niemcy zawyżali liczbę mówiących po niemiecku, Polacy liczbę polskojęzycznych. W Karyntii Słoweńcy rzekomo masowo deklarowali się jako Austriacy, w Szlezwiku Niemcy opowiadali się za przynależnością tych terenów do Danii. W spisach dwóch sąsiednich państw proporcje narodowościowe potrafiły różnić się o kilkadziesiąt procent! Fałszerstwa demaskowane były czasem przez wyniki wyborów: w Czechosłowacji na partie niemieckie zagłosowało kilkaset tysięcy ludzi, którzy zgodnie z wynikami spisu nie byli Niemcami.
Nawet jednak jeśli rachmistrzowie wykazywali się uczciwością i dobrą wolą, wyniki spisów powszechnych nie musiały być miarodajne. Zdarzało się, że spisywani podawali fałszywe dane w obawie przed represjami. Bywało też, że czuli się związani z więcej niż jednym krajem – wtedy potrafili w dwóch różnych spisach przedstawić się raz jako Niemcy, raz jako Polacy, zależnie od narodowości rachmistrza. Niekiedy zwyczajnie nie rozumieli pytania: Czeszki, które poślubiły Niemców, przedstawiały się często jako Niemki, przekonane, że ich narodowość zmieniła się razem z nazwiskiem. Przedstawiciele polskiego konsulatu w Ostrawie skarżyli się, że spis czechosłowacki jest nie do przyjęcia, bo zawiera zbyt skomplikowaną instrukcję i pouczenie w języku państwowym. Nie mieli jednak zastrzeżeń do spisu polskiego, któremu obywatele Czechosłowacji mogliby postawić te same zarzuty.
Problematyczne bywały też terminy przeprowadzania spisów. Bywało, że wypadały akurat w okresie, gdy na wsiach przeprowadzano intensywne prace polowe. Chłopi zajęci żniwami lub wykopkami nie mieli czasu ani ochoty na rozmowę z rachmistrzem, któremu z kolei nie chciało się gonić za nimi po polach. Polski spis powszechny zbiegł się w czasie z obchodami Święta Szałasów – religijni Żydzi nie mogli wtedy wypełnić obywatelskiego obowiązku, poprosili więc o przedłużenie terminu, w którym mogliby odpowiedzieć na pytania rachmistrza. To z kolei wywołało protesty chrześcijan przeciw faworyzowaniu Żydów.
Jedni walczyli o możliwość wzięcia udziału w spisie, inni wprost przeciwnie – unikali tego, jak mogli. Ukraińscy działacze narodowi, oprotestowujący politykę rządu II RP, namawiali swoich ziomków do bojkotu polskiego spisu powszechnego. Chłopi na wieść o zbliżającym się do wsi rachmistrzu uciekali do lasu, przekonani, że chodzi o spisanie ich stanu posiadania i obłożenie gospodarstw jakimś podatkiem. Rachmistrzowie nie chcieli narażać swojego życia i zdrowia: zdarzały się napady na komisarzy spisowych, a niektóre spośród wsi, do których ich wysyłano, były w całości objęte kwarantanną z uwagi na epidemię tyfusu. W tej sytuacji wyniki spisów nie mogły być stuprocentowo wiarygodne. Zwłaszcza jeśli rachmistrz – wiemy o co najmniej jednym takim przypadku – był analfabetą…
Marta Słomińska