„Okupacja wszędzie była zła, ale w Busztegradzie jeszcze odrobinę gorsza” – napisał Czech Ota Pavel w „Śmierci pięknych saren”. Gdy polski czytelnik dociera do tego fragmentu, zwykle przeciera oczy ze zdumienia. Okupacja w czeskim Busztegradzie najgorsza ze wszystkich… Jakie klapki na oczach musiał mieć ten człowiek! Co mają powiedzieć warszawianie? Łatwo tak pomyśleć i jednocześnie zapomnieć, że każdy, kto przeżył II wojnę światową, zapamiętał ją nieco inaczej. Pavel uważał Busztegrad za przedsionek piekła, ale mieszkańcy Warszawy Czechom zazdrościli. O Warszawie tymczasem marzyli Polacy z Poznania i Krakowa, którzy twierdzili wręcz, że w okupowanej stolicy można „pooddychać swobodnym powietrzem”. Żyjący na wschodzie kraju Polacy wyznania rzymskokatolickiego panicznie bali się deportacji, podczas gdy dla ich żydowskich znajomych Sybir oznaczał najczęściej… wybawienie.
Nie ma w tym przesady. Zdecydowana większość Żydów, których wywieziono na rubieże ZSRR, przetrwała wojnę. Spośród tych, którzy pozostali, życie ocalili nieliczni. Człowiek, który deportację z Polski na Syberię czy do Kazachstanu uważa za los wyciągnięty na loterii: trudno nam to sobie wyobrazić. Jeszcze bardziej bulwersujące może się wydać stwierdzenie, że do 1942 roku jednym z beneficjentów wojny była polska wieś. Przecież w egzekucjach, których hitlerowcy dokonywali na wsi, zginęły dziesiątki tysięcy osób! Owszem, ale sytuacja mieszkańców miast była nieporównywalnie gorsza. W Warszawie podczas rzezi Woli do zabicia dwudziestu tysięcy ludzi wystarczyły Niemcom dwa dni. Ludność wiejska miała znacznie większe szanse przeżycia, a wielu rolników zaczęło się wręcz cieszyć… dobrobytem. Przed wojną przymierali głodem, teraz za ich produkty płacono bajońskie sumy.
Po raz pierwszy to wieś dyktowała miastu warunki. Mięso, mleko, chleb – wszystko to ogromnie zyskało na wartości, warszawianie wyprzedawali cenne dobra materialne, żeby po kryjomu kupić prosię. W chłopskich chałupach i stodołach pojawiły się dywany, biżuteria, maszyny rolnicze. Na zdjęciu z 1939 roku widzimy rolnika, który spokojnie zajmuje się orką, choć niedaleko przejeżdżają czołgi. Z czasem sytuacja mieszkańców wsi uległa znacznemu pogorszeniu, dość długo mogli jednak uważać wojnę za okres prosperity. Do lata 1940 roku gratulować mogli też sobie Polacy przebywający w Wilnie. Nie było ono jeszcze wtedy zajęte przez Rosjan, przez Litwę wyjeżdżano swobodnie do Szwecji. Oprócz zapomnianych enklaw wolności istniały też jednak pomijane milczeniem wyspy okupacyjne. Kto myśli dziś o Słowakach jako okupantach Polski? A przecież to doświadczenie żyje w pamięci tysięcy ludzi.
Okupacja niemiecka też nie wszędzie wyglądała tak samo. Dla warszawianina czas okupacji to istna gehenna: publiczne masowe egzekucje, łapanki, wywózki do obozów śmierci, więzienne tortury. Czy można mówić, że w innych rejonach kraju przynajmniej pod niektórymi względami było jeszcze gorzej? Owszem – Jerzy Kochanowski przekonał się o tym, gdy pokazywał stolicę znajomemu z Poznania. „Niemożliwe” – rzekł ten ostatni, gdy wszedł do świątyni przy ulicy Nobla – „kościół był budowany w czasie wojny”. Niemożliwe, ale w Poznaniu, podobnie jak polskie teatrzyki i kabarety. Warszawianie zamożni i ostrożni bardzo długo mogli udawać, że wojna nie wybuchła. Wykaz produktów skonfiskowanych w nielegalnej warszawskiej restauracji „Alhambra” robi wrażenie: sznycle cielęce, łosoś, wszelkiego rodzaju sałatki. W 1944 roku!
Wojenne paradoksy można by wyliczać w nieskończoność. Wspomnijmy jeszcze o rozbudowie administracji: w 1944 roku Generalne Gubernatorstwo miało więcej polskich urzędników niż ich było na tym terenie sześć lat wcześniej. Przez cały okres okupacji funkcjonowali polscy poborcy podatkowi. Czy można ich nazwać kolaborantami? Ota Pavel odparłby może, że niemiecka okupacja była wyjątkowo zła, ale bez polskich sędziów, policjantów i poborców podatkowych stałaby się jeszcze odrobinę gorsza.
Marta Słomińska