Przedwojenne kawiarnie literackie

Przedwojenne polskie kawiarnie uchodziły za idealne miejsca spotkań towarzyskich, zdolne zaspokoić zarówno potrzeby ciała, jak i ducha, przyciągające niczym magnes poetów, malarzy tudzież muzyków. „Pod Pikadorem” swoje wiersze odczytywali publiczności Tuwim, Lechoń i Iwaszkiewicz, w „Udziałowej” przesiadywał Reymont, „Małą Ziemiańską” chętnie odwiedzali Władysław Broniewski, Eugeniusz Bodo, Adolf Dymsza czy Kazimierz Brandys, „Kresy” lubił Stefan Jaracz. W „Szkockiej” spotykali się z kolei przedstawiciele lwowskiej szkoły matematycznej, między jednym a drugim łykiem kawy kreślący na marmurowym blacie skomplikowane wykresy. Przebywanie w towarzystwie intelektualistów i ludzi sztuki było dla klientów modnych kawiarni przyjemnością nie mniejszą niż kosztowanie tortu. W dodatku tańszą.

   Nie każdy był tak zamożny, jak przyjaciele Ludwika Solskiego, którzy z okazji urodzin aktora zamówili w „Małej Ziemiańskiej” metrowej średnicy tort w kształcie greckiego amfiteatru. Ambitnych studentów czasem nie było stać nawet na kawę: widywano ich, jak siedzą w kilku przy jednym stoliku nad składkową „małą czarną” za 20 groszy. Jednej kawy było może za mało na pięciu, ale kawiarnianej atmosfery pod dostatkiem dla wszystkich. W gorszej sytuacji była młodzież niezdolna zapłacić nawet za wstęp do kawiarni: „Pod Picadorem” żądano na przykład 5 marek. Niedysponujący pod koniec grudnia 1918 roku taką sumą Leon Kruczkowski skarżył się w wierszu: „»Pod Pikadorem« wieczory żarliwe / Podsłuchiwałem przez lustrzaną szybę”. Bogatsi mogli siedzieć w cieple i słuchać objaśnienia czytanych wierszy: za to ostatnie poeci występujący „Pod Picadorem” żądali 75 marek.

   Niepowtarzalny klimat przedwojennych kawiarni uderzał do głów tak mocno, że po latach „Pod Picadorem” czy „Kresy” we wspomnieniach stałych bywalców przypominały piękny sen, barwne zjawisko, którego kontury jednak dość trudno wyznaczyć. Konstanty Ildefons Gałczyński upierał się na przykład, że natchnienie poetyckie zapewniała mu kwitnąca w ogródku „Kresów” samotna jabłoń, choć inni mówili o gruszy. Kiedy zaś wspominano odwiedziny malarza Kamila Witkowskiego, zaczynał się spór o towarzyszące mu zwierzę. Zdaniem większości była to kaczka Leokadia, chodząca za Witkowskim jak pies. Nie brakowało jednak zwolenników wersji o indyczce Balbinie ani takich, którzy twierdzili, że Witkowski przesiadywał w „Kresach” z bezimienną gęsią. Ale cóż mogło być pewnego w miejscu, którego właściciel zaprzeczał istnieniu biegunów magnetycznych Ziemi?

   Najwięcej podejrzliwości spośród wszystkich bywalców „Kresów” wykazywał Kazimierz Przerwa-Tetmajer. Po zamówieniu kawy zwykle długo ją mieszał, po czym odstawiał filiżankę i oznajmiał, że napój jest zatruty. Przypisywano to złemu stanowi psychicznemu poety, aczkolwiek podawana w przedwojennych polskich lokalach kawa bywała bardzo pośledniej jakości. Połowa bywalców „Małej Ziemiańskiej” twierdziła wprost, że gdyby nie tamtejsze pączki, wypicie kawy byłoby niemożliwe.

   Wypieki polskich cukierni cieszyły się zasłużoną sławą. Wojciech Herbaczyński w poświęconej stolicznym kawiarniom książce jako przykład cukierniczego kunsztu podaje serwowany przez „Małą Ziemiańską” tort „Duchesse”: „kruchy spód, blacik migdałowy, russel z czekoladą, dwie warstwy biszkoptu, marcepan, a na wierzchu – biały lukier”. A lwowska cukiernia Zaleskiego? Dla Stanisława Lema była to „scena, […] na której kilkakrotnie w roku zmieniano dekoracje”, pełna „potężnych posągów i figur alegorycznych z marcepanu”. Za szybami działy się „zaklęte w masę migdałową i kokosową dziwy. […] Zaleski potrafiłby kosmos cały powtórzyć w cukrze i czekoladzie”. Tak oto klient cukierni czy kawiarni przedwojennej musiał żyć sztuką – gdzie akurat poeta nie recytował wiersza, tam co najmniej Zaleski lepił arcydzieło z marcepanu.

   Marta Słomińska

Dodaj komentarz