„Piękne miała ciało, jeszcze piękniejszą duszę” – czytamy w „Sekwencji o świętej Eulalii”. Są tacy, którzy twierdzą, że cała literatura francuska bierze swój właściwy początek od tego dwuwiersza stworzonego w IX wieku. Zapewne przyklasnęliby tej teorii prowansalscy trubadurzy, którzy za obowiązek poety uważali uprawianie swoistego kultu ukochanej, łączącego pierwiastek erotyczny z mistycznym. Mieli wielki wkład w rozwój koncepcji tak zwanej miłości dworskiej. Głosili, że zakochany winien służyć swej pani, wielbić zarówno urodę, jak i duszę wybranki, odznaczać się szlachetnością, wreszcie – cierpieć. Najlepiej wręcz chorować z miłości. „Piękna pani, twój kochany / Z miłości marnieje, / Jeszcze chwila, a w nim serce / Do reszty omdleje” – to fragment utworu Bernarta de Ventadoura. W innej pieśni tego poety zakochany zapewnia: „Na nią jedną wzrok zwrócony mam”.
Czy średniowieczni Polacy podobnie postrzegali miłość, używali zbliżonej symboliki? Jak najbardziej. Spójrzmy na czterowiersz znany pod tytułem: „Ach, miłość, coś mi uczyniła…”, zapisany w XV wieku. Podmiot liryczny skarży się, że miłość go „oślepiła”. „Jako bych nikogo na świecie znał” – dodaje: tak dalece czuje się zniewolony przez uczucie. Miłosne zaślepienie musiało być przypadłością dobrze znaną ówczesnym Polakom, skoro w piosence, której zapis pochodzi z tego samego wieku, radzono: „Nie wybiraj, junochu, oczyma, / Ale słuchaj cichyma uszyma”.
Dla zakochanego poety było już jednak za późno na rozsądek, za późno na dokonywanie rozsądnego wyboru, liczyła się tylko ta jedyna dama serca, którą wierny kochanek ślubował wielbić dozgonnie. Pozostałe kobiety służyły wyłącznie do tego, by na ich przykładzie pokazywać doskonałość ukochanej. „Żadna mnie inna nie upoi” – czytamy w pieśni trubadura Jaufrégo Rudela. „Bo któraż przy niej się ostoi / Urodą […]?” – pyta retorycznie podmiot liryczny. Podobnie przemawia bohater piętnastowiecznego polskiego wiersza zaczynającego się od słów „Dawnom zwiedził cudze strony”. Opowiada, że bardzo długo nie znajdował kobiety, którą mógłby pokochać, choć przemierzył „Czechy, Włochy i Morawy”. Dopiero teraz zapałał namiętnym uczuciem do godnej go dziewczyny. „Chcę rad służyć Jej Miłości / Do mego skonania wiernie” – wyznaje.
Ten zakochany oddał serce pannie na wydaniu, dzięki czemu nie musi się obawiać jej męża. Pod tym względem polskie średniowieczne utwory miłosne różnią się od pieśni trubadurów: opiewane przez nich damy zwykle bywały mężatkami. Spełnione uczucie równało się w tej sytuacji wkroczeniu na drogę niebezpieczeństwa. W utworach trubadurów roi się od śledzących szczęśliwych kochanków podłych szpiegów. Mają oni o tyle ułatwione zadanie, że zaślepieni uczuciem zakochani z reguły nie zauważają takich drobiazgów jak wschodzące słońce. O tym, że najwyższa pora się rozstać i uniknąć zasadzki, powiadamia ich zwykle zaufany przyjaciel albo usłużny słowik. „Czemu, o Boże, tak wcześnie świta?” – pyta rozgoryczony zakochany w anonimowej pieśni. Drugim niebezpieczeństwem dla miłości było rozsiewanie plotek o niewierności kochanka: tu oskarżony musiał bronić się sam.
W miłosnej liryce polskiego średniowiecza zdecydowanie łatwiej o motyw złośliwego plotkarza niż wątek szpiegów zazdrosnego męża. W „Dawnom zwiedził cudze strony…” znajdujemy prośbę: „Ze mną nie miej rozłączenia / Dla mnogich ludzi mowienia”. „Ten, kto mię przed tobą wini, / Memu sercu ciężkość czyni” – dodaje po chwili proszący. Oczywiście nie do zniesienia była też myśl, że zdrady mogłaby się dopuścić ukochana. Takie podejrzenia należało zdusić w zarodku. Anonimowy trubadur zarzekał się, że „wiotka i piękna” dama, której służy, jest obiektem wielu westchnień, ale „jedna miłość w jej sercu mieszka”. Również nieznany z nazwiska średniowieczny Polak nalegał zaś: „miłuj wiernie, / Miej go w sercu zawżdy pewnie”. Bo czy język miłości nie jest uniwersalny?
Marta Słomińska