„Koledzy żegnający mnie na lotnisku nie wierzyli, że wrócę; ja ani przez chwilę nie myślałem, że pozostanę” – wspominał Marek Hłasko w „Pięknych dwudziestoletnich” swój wylot do Paryża w roku 1958. Pozostał jednak i przez kilkanaście lat wiódł żywot emigranta. Mieszkał we Francji, w Niemczech, Stanach Zjednoczonych i Izraelu, choć nigdzie nie czuł, że jest u siebie. W Polsce też jednak żyć nie umiał. Jak sam tłumaczył, świat dzieli się na dwie połowy, ale „w jednej z nich jest nie do życia, w drugiej nie do wytrzymania”.
Stosunek władz komunistycznych do Hłaski i jego twórczości, od początku niejednoznaczny, w miarę upływu czasu stawał się coraz bardziej negatywny. Na korzyść pisarza działały jego talent oraz bezpretensjonalność proletariusza: choć pochodził z urzędniczej rodziny i uczył się w liceum, decydenci Związku Literatów Polskich znali go jako prostego, niewykształconego kierowcę (rzeczywiście zarabiał na życie prowadzeniem ciężarówki). Młody autor odebrał Nagrodę Wydawców, dostał mieszkanie, ale czujności nie uśpił. Nie uszło uwagi władz, że próbował się wykręcić od obowiązkowej służby wojskowej, miał reputację awanturnika, a prości ludzie z jego opowiadań mimo życia w najlepszym z możliwych ustrojów pogrążali się w nałogach, popełniali przestępstwa i nie patrzyli w przyszłość z nadzieją.
Wkrótce okazało się, że nie wszystko, co Hłasko napisze, można będzie w kraju wydać bez daleko idących przeróbek. W Paryżu takich zastrzeżeń nie zgłaszano: opublikowano tam między innymi „Cmentarze”, opowiadanie o mężczyzny niesprawiedliwie wyrzuconym z partii. Wieści o tym dotarły do Polski, a dalej historia potoczyła się błyskawicznie: na odmowę przedłużenia paszportu Hłasko zareagował prośbą o azyl polityczny w Berlinie Zachodnim, czym jeszcze bardziej rozgniewał komunistów. Koniec końców kolejne utwory Hłaski powstawały na obczyźnie i tam też były publikowane. „Polski James Dean” zyskiwał na popularności za granicą, ale nie czuł się szczęśliwy: nie miał talentu do języków obcych, zamiast cudzoziemcami wolał się otaczać Polakami, a romanse z obywatelkami Niemiec, Stanów Zjednoczonych czy Izraela kończyły się źle.
Jeden z bohaterów Hłaski utrzymywał, że „nic na świecie nie pasuje tak źle do siebie jak mężczyzna i kobieta” i być może autor skłonny byłby się pod tym podpisać. Jego żona, niemiecka aktorka Sonja Ziemann, musiała znosić na zmianę awantury, bicie i oryginalne wyznania miłosne („powiedz tej gestapówce, że ją kocham”). Poznana w Izraelu Esther Steinbach wolała poddać się aborcji niż doczekać z Hłaską dziecka. Romans z Amerykanką Betty Ray kosztował pisarza utratę lukratywnego kontraktu, bo to właśnie mąż Betty miał kręcić film na podstawie „Następnego do raju”. Sfilmowaniem powieści Hłaski był też zainteresowany Roman Polański, ale się z tego wycofał (wedle samego Hłaski zostawił go „jak psa”). Pisarz czuł, że nie może oprzeć się na bliskich osobach, a one z kolei nie mogą zaufać jemu. Długo trwał przy nim Krzysztof Komeda – póki Hłasko niechcący go nie zabił.
Kiedy w szpitalu trwała jeszcze walka o życie Komedy, jego żona usłyszała od Hłaski: „Jeśli Krzysio umrze, to i ja pójdę”. Pół roku później rzeczywiście już nie żył, czego zresztą spodziewano się od dawna. Zaledwie rok po wyjeździe pisarza z Polski służby komunistyczne konstatowały z satysfakcją, że Hłasko „systematycznie wykańcza się”. W roku 1967, kiedy uczył się pilotażu, obserwujący go wywiadowca donosił, że Hłasko szuka może w ten sposób „efektownego zakończenia swojej ziemskiej wędrówki”. Ostatecznie zakończył ją mniej efektownie: przedawkował alkohol i leki. Osamotniony, zgorzkniały, mniej lub bardziej świadomie zdawał się dążyć do autodestrukcji. Na prośbę matki pisarza napis na jego nagrobku głosi za tytułem książki: „Wszyscy byli odwróceni”. Jak gdyby nawet po śmierci pisarz miał jeszcze żal do świata, który odarł go z marzeń i złudzeń.
Marta Słomińska