Królowa Wiktoria zasiadała na tronie przez ponad sześćdziesiąt lat. Wielka Brytania miała się wtedy czym pochwalić: postępujące zmiany polityczne i społeczne napędzały szybki rozwój przemysłu, poddani Wiktorii gromadzili majątki, a jej państwo rosło w siłę na arenie międzynarodowej. Oczywiście wiktoriańska Anglia miała też swoją ciemną stronę, ale królowa nie lubiła ani o niej słuchać, ani jej oglądać. Najwyżej cenieni przez nią malarze byli artystami akademickimi, przedstawiającymi wyidealizowany obraz świata.
Jednym z twórców, którzy trafiali w gust królowej, był pochodzący z Fryzji Lawrence Alma-Tadema, obdarzony przez Wiktorię tytułem szlacheckim. Holender specjalizował się w malarstwie historycznym: na jego obrazach widzimy głównie starożytnych Egipcjan, Greków, a zwłaszcza Rzymian. Wysmakowane, utrzymane w jasnych barwach kompozycje łączą wdzięk scen rodzajowych z precyzyjnym oddaniem detali architektonicznych (nie bez racji artystę zwano „malarzem marmurów”). Za reprezentatywny przykład może posłużyć choćby „Czytanie Homera”: oto na balkonie z białego marmuru mężczyzna w todze i wieńcu laurowym recytuje poezję, a kilkoro młodych ludzi przysłuchuje się uważnie. Zakochana para trzyma się za ręce, wieńce z kwiatów i instrumenty muzyczne podpowiadają, że scena może się rozgrywać w czasie Dionizji.
Złośliwi historycy sztuki twierdzą jednak, że w gruncie rzeczy na obrazach Alma-Tademy oglądamy śmietankę towarzyską wiktoriańskiej Anglii, tyle że przebraną w togi. Zarzucają też malarzowi czułostkowość i odmalowywanie starożytności w nadto pastelowych barwach. Faktem jest, że starożytni Rzymianie Alma-Tademy wydają się łagodni jak baranki i absolutnie niezdolni do popełnienia przypisywanych im zbrodni. Nawet „Róże Heliogabala”, przedstawiające cesarza mordującego swoich gości, nie budzą żadnego niepokoju. Ludzie ginący pod tonami spadających z sufitu płatków róż nie krzyczą, nie walczą, nie wypuszczają z upierścienionych dłoni wachlarzy i owoców granatu, tylko posyłają widzowi łagodne spojrzenia. Cukierkowa estetyka akademickiego malarstwa zmienia mrożącą krew w żyłach tragedię w miłe dla oka połączenie sceny rodzajowej z martwą naturą.
Równie przyjemnie patrzy się na obrazy Francuza Jamesa Tissota, który zbił w Anglii fortunę jako malarz wyższych sfer. Podobnie jak Alma-Tadema upodobał sobie jasną paletę i eleganckie sceny rodzajowe, ale jego bohaterkami były nie Rzymianki w tunikach i stolach, lecz Angielki w fantazyjnych kapeluszach i sukniach z turniurami, często ukazane podczas podróży luksusowym jachtem lub statkiem. Jak dwie damy z obrazu „Na pokładzie HMS Calcutta”, oparte o reling tytułowego statku. Towarzyszy im młody marynarz, przyglądający się z zachwytem jednej z kobiet. Obserwowana przymyka oczy: czy zatem wstała z krzesła nie po to, by lepiej widzieć morze, lecz aby wyeksponować ponętną figurę? W XIX wieku był jeszcze w użyciu „język wachlarza”. Rozłożenie go i oparcie o lewe ucho miało oznaczać „nie zdradź naszego sekretu”. Czy to właśnie bohaterka obrazu chce przekazać marynarzowi?
Poddani Wiktorii doceniali nie tylko malarstwo historyczne i rodzajowe, lecz także animalistyczne. W tej dziedzinie równych sobie nie miał Edwin Landseer, ulubiony malarz królowej. Do jego najbardziej znanych prac należy „Władca górskiej doliny”: jest nim majestatyczny jeleń ukazany na tle szkockiego krajobrazu. Obraz niestety padł ofiarą własnej popularności: wykorzystywany m.in. w reklamach masła i whisky, kojarzony jest dziś z kiczem (tzw. motyw „jeleń na rykowisku”). Lepiej zestarzało się inne dzieło Landseera: „Człowiek zamierza, Bóg decyduje”. Przedstawia dwa niedźwiedzie polarne przy wraku statku: to tragiczny rezultat ekspedycji Franklina z 1845 roku. Szarpana przez zwierzę czerwona tkanina (żagiel?) na pierwszy rzut oka zdaje się strzępem ludzkiego mięsa. Obraz wywołał kontrowersje, ale przynajmniej nie skończył jako opakowanie masła.
Marta Słomińska